o. Kaziemierz Kraśniewski
Nieżyjący już niestety Ojciec Kazimierz Kraśniewski, jezuita z Łodzi, był człowiekiem niezwykłej dobroci i wiary oraz ufności niemal dziecięcej.
Potwierdzą to wszyscy, którym dane było go poznać.
Zmarł, tak jak sobie wymodlił – przy ołtarzu podczas mszy świętej.
Pomagał dziesiątkom osób, nie było człowieka, któremu by nie pomógł. Sam był biedny jak mysz kościelna, w pokoju stało łóżko, krzesło i regały sięgające do sufitu wypełnione książkami. Nie było telewizora, jedynie skromniutkie radio aby móc słuchać Radia Watykan.
Sam był człowiekiem bardzo schorowanym, miał za sobą trzy zawały, cierpiał na cukrzycę i ciężko gojącą się ranę na nodze. Ale nie było dnia aby nie poszedł o 5 rano do szpitala im. Pasteura, gdzie był kapelanem, aby w kaplicy odprawić mszę świętą. Nie ważne było dla Księdza Kazimierza jaka była pogoda, czy lało jak z cebra czy był mróz i śnieg po kolana. On kuśtykał na tej chorej nodze do szpitala…
Kiedyś na biurku w Jego pokoju zobaczyłem piękne nowe zimowe trzewiki. No! – pomyślałem sobie – nareszcie Ojciec Kazimierz będzie miał porządne obuwie!
„To dla Ciebie, bo Ty masz takie zniszczone” – usłyszałem od Ojca Kazimierza.
Macie pojęcie !? A sam chodził w dziurawych…
Nie mogłem przyjąć takiego daru. Buty trafiły do kogoś bardziej potrzebującego niż ja.
Ojciec Kazimierz przywrócił mnie do wiary… Obecnie ma 65 lat, a kiedy go poznałem byłem 10 lat młodszy, więc byłem jak to się mówi dojrzałym człowiekiem, który swoje zdążył już przeżyć.
Długi czas nie chodziłem do spowiedzi, aż któregoś dnia coś mnie zaprowadziło do Kościoła Jezuitów do Ojca Kazimierza.
Chciałem się nie wiedzieć czemu wyspowiadać, poszedłem do kościoła, ale kościół by pusty. A chciałem się wyspowiadać natychmiast…
Rozglądnąłem się dookoła i poszedłem do budynku obok. Na portierni powiedziałem, że chcę się wyspowiadać. Portier na to, że za chwilę zejdzie do mnie ksiądz. Bardzo się zdziwiłem – jak to? specjalnie dla mnie zejdzie ksiądz?
Tak, tym księdzem był Ojciec Kraśniewski.
Zszedł do mnie staruszek, wyraźnie kulejący, ze słuchawką w uchu…
Przestraszyłem się – o czy ja z tym starym kapłanem będę mówił?
O jakże się pomyliłem!
Ojciec Kraśniewski wziął mnie za rękę z zaprowadził do małego pokoiku za portiernią, kazał usiąść na kanapie, założył stułę, usiadł obok mnie i powiedział: – Mów.
Wyspowiadałem się, a grzechy moim zdaniem były nie do wybaczenia. Kiedy skończyłem, zlany potem ze strachu Ojciec Kraśniewski zapytał mnie: – Wierzysz w Boga? Jak myślisz, czy Ten, który stworzył wszechświat nie potrafi Tobie pomóc?
I tak zaczęła się moja prawdziwa wiara.
R. Ł.